wtorek, 6 lipca 2010

RealBeat Festiwal - Žízníkov u České Lípy

W niedzielę wróciłem z mojego pierwszego zagranicznego wypadu na festiwal, z Žízníkova pod Czeską Lipą.
 W zasadzie może nie mogę powiedzieć, że byłem na całym festiwalu, bo przyjechałem do Czeskiej Lipy dopiero w piątek wieczorem. Dojazd miałem pierwsza klasa, pociągami z biletem Euro-Nysa, przesiadając się w Görlitz, Zittau i Libercu (startowałem z Bolesławca). 

W Libercu miałem na tyle dużo czasu na przesiadkę, że postanowiłem odwiedzić pobliski sklep i zaopatrzyć się w regionalne przysmaki - Svijany (10%) i Bernarda (tutaj zaw. ekstraktu już nie pamiętam). Pozwoliło to, mimo upału, na całkiem przyjemną podróż, chociaż po tych smakołykach o mało nie wsiadłem przez pomyłkę do pociągu do Pragi. Na szczęście jednak znalazłem właściwą drogę, dzięki koleżance z organizacji festiwalu. Miejscowi przywitali mnie bardzo gościnnie, może nawet za bardzo. Co by tu dużo nie mówić - obudziłem się rano w śpiworze koło jakiegoś samochodu. Moi towarzysze bowiem tej nocy nie zdążyli jeszcze dojechać stopem z namiotem. Dotarli rano, zaraz po przebudzeniu poszedłem ich szukać i znaleźć. Z uwagi na upał, który trzymał właściwie cały dzień, postanowiliśmy udać się nad pobliską rzeczkę-błotniczkę. Strasznie zamulona rzeczka, ale można było się przynajmniej lekko obmyć i schłodzić. 
Po tej kąpieli postanowiłem wyruszyć do miasta na zakupy. Opróżniając plecak ze zbędnego bagażu ruszyłem raźnym krokiem w stronę Czeskiej Lipy, łapiąc szybko stopa, który podwiózł mnie prosto do Kauflandu, a tam - wszystko co najlepsze: Svijany, Bernardy, Primatory, a także inne prowianty. Powrót okazał się trudniejszy, gdyż nikt nie chciał mnie podwieźć. W południowym skwarze musiałem maszerować kilka ładnych kilometrów. Zresztą widać tę trasę na poniższej mapce.
Po powrocie poszliśmy z moimi koleżkami na teren festiwalu. Wykupiłem bilet na III dzień - 450 koron. Trzeba przyznać, że teren festiwalu robił wrażenie: około 5 scen, w tym jedna latino (super reggaetonowa selekcja cały dzień), jedna dubowa, oczywiście także scena główna, na której odbywały się koncerty. Wrażenie robiła także gastronomia, oferująca bardzo różnorodne jedzenie. My upodobaliśmy sobie najbardziej naleśniki smażone pod bardzo klimatycznym namiotem.
Dobrym pomysłem był skup zużytych kubeczków - za każdy dostawało się po 2 korony, co sprawiało, że po terenie festiwalu chodziło mnóstwo kubeczkozbieraczy, Łukasz, jeden z moich towarzyszy, uzbierał w ten sposób na kolejny festiwal. Dzięki takiemu zabiegowi na terenie festiwalu panował też porządek, którego wiele festów mogłoby RealBeatowi pozazdrościć.
Długo mógłbym pisać o tym, co działo się przez cały dzień, ale raczej nie byłby to zbyt ciekawy opis. Wystarczy, że napiszę, że w iście wakacyjnym stylu włóczyliśmy się tu i tam po terenie festiwalu i wokół niego. Muzyka prezentowana przez zespoły z głównej sceny była całkiem przyjemna, chociaż jakoś nie miałem ochoty bujać się pod sceną (powód prosty: okropny skwar i brak większej ekipy znajomych). Wspomnę może jeszcze tylko o głównym powodzie, dla którego tam pojechaliśmy: koncercie Toots & The Maytals. Ten prawdziwy klasyk muzyki reggae nie zawiódł swoich fanów, wykonując swoje największe hity, pokazując, że nawet jako 65-latek daje sobie świetnie radę na wokalu (towarzyszący Hibbertowi zespół składał się chyba wyłącznie z młodszych muzyków nie mających nic wspólnego z pierwszym, oryginalnym The Maytals). Momentami jednak wydawało się, że T&TM za bardzo odlatują w stronę bluesa, częste były długie solówki instrumentalne i wymyślne popisy wokalne Tootsa. Koncert oceniam w szkolnej skali na 4+, czegoś zabrakło, a może zbyt wiele się spodziewałem?
Do Bolesławca powróciliśmy tak samo, jak dojechałem - z tym, że tym razem przesiadki były idealnie niemal skomunikowane i cel osiągnąłem w zaledwie 3,5 godziny. Polecam czeskie festiwale, klimat jest wsaniały, no i te dziewczyny, naprawdę pełno pięknych dziewoi kręciło się tu i tam na festiwalu i poza nim :) 

Brak komentarzy: