niedziela, 15 listopada 2009

Row, fisherman, row...

Minęła kolejna, szósta edycja One Love Sound Fest. Muszę przyznać, że jestem bardzo zadowolony, wręcz szczęśliwy, że mogłem uczestniczyć w tym wydarzeniu muzycznym. Wybawiłem się za wszystkie czasy w rytmach muzyki, którą kocham, ponadto spotkałem się z kilkoma znajomymi i ogólnie miło spędziłem ten czas.
Zanim jednak zacznę zachwalać zespoły, które stały na całkiem przyzwoitym poziomie, polecą gromy na organizatorów, czyli Planetę Młodych. Przede wszystkim poziom cen piwa i wszelkich innych napojów w środku był skandalicznie wysoki! 6 zł za małą buteleczkę wody to jakiś skandal! 9 zł kosztował LECH w puszce, 8 zł lany (czyli wodny roztwór piwa). Na dodatek połowę stanowisk na korytarzu zajmowała firma propagująca palenie papierosów (z "freedom" w nazwie, szczyt hipokryzji). Na zewnątrz nie można było w czasie trwania festu wyjść, więc każdy kto czuł potrzebę jedzenia czy picia był skazany na narzucone absurdalne ceny. Mimo wszystko w porównaniu do poprzednich lat jest coraz lepiej, wreszcie występy trzymały się mniej więcej line-upu, koncerty zapowiadała kompetentna osoba (Silverdread z Love Sen-C Music), no i przede wszystkim wszyscy artyści wystąpili (pierwszy raz od 3 lat!)!
Poniżej opiszę jakie wrażenie zrobli na mnie poszczególni wykonawcy.

NDK - nie trawię tego zespołu, zresztą nigdy nie trawiłem i nie rozumiem szału jaki wywołują oraz tłumów, które przyciągają pod scenę. Owszem, są bardzo energiczni, nie można też powiedzieć że nie umieją chłopaki śpiewać, jednak moim skromnym zdaniem (a z pewnością nie jestem z nim odosobniony) ich teksty są bardzo słabe, o niczym, nie wspomnę już że od wielu lat w kółko śpiewają to samo. Dlatego też popatrzyłem sobie na fragment koncertu z trybun, patrząc na las rąk machających w rytm muzyki tej grupy, taki hiphopowy koncert w rytmach Jamajki...
Nie chciało mi się dłużej słuchać tej ekipy toteż zawinąłem się na scenę soundsystemową, gdzie akurat grał Junior Stress. Prezentował z początku kilka starych, klasycznych numerów, potem zaś sam złapał za mikrofon i zaczął śpiewać.
Niezbyt podobało mi się na sound systemach, bo było jakoś tak duszno, gorąco, tłoczno. Poszedłem rozejrzeć się za znajomymi, w tym czasie na scenie montowało się już United Flavour. Bardzo polubiłem tę grupę od czasu jak widziałem ich na Reggaelandzie w Płocku. Grają bardzo fajną, energiczną muzykę reggae z domieszkami akcentów latynoskich, na dodatek Carmen, ich wokalistka, śpiewa często w swoim ojczystym języku - hiszpańskim, co brzmi świetnie. Niestety, tym razem zespół nie zrobił na mnie tak dobrego wrażenia jak w lipcu na nadwiślańskiej plaży.
Po występie międzynarodowej grupy z Pragi przyszedł czas na grupę z USA - Groundation. Jest to jeden z tych zespołów, na które szczególnie wyczekiwałem i na które najbardziej liczyłem. Nie zawiodłem się! Amerykanie pokazali pełną klasę, zagrali bardzo rootsowo, z elementami dubu czy nawet jazzu, nie zabrakło instrumentalnych popisów solówkowych, poza tym głos Harrisona Stafforda, wokalisty zespołu, sam w sobie moim zdaniem jest fenomenalny.



Następnym artystą, który zaprezentował się na scenie był Dellé, członek zespołu Seeed. Wykonawca ten zrobił na swoim koncercie prawdziwe show! Przede wszystkim rzucało się w oczy, że wszyscy muzycy i sam wokalista zostali ubrani w tym samym, eleganckim, aczkolwiek nie sztywnym stylu. Sekcja dęta, składająca się z puzonisty i puzonistki nadawała nie tylko świetne brzmienie wykonywanym utworom, ale także wprowadzała elementy choreograficzne. Takie elementy sprzyjały loversowo-dancehallowym kawałkom tego artysty i ogólnie oceniam ten koncert jako bardzo dobry.
Gdy Dellé zszedł ze sceny, przyszła pora na gwóźdź programu - legendarną grupę The Congos z Jamajki. Na nich czekałem najbardziej i od pierwszego dźwięku wiedziałem, że będzie to niesamowite przeżycie. Na początku zagrali intro, taki krótki mix riddimów zespołu, pozwoliło to rozbujać publikę. Następnie wkroczyli czterej wokaliści grupy: Watty Burnett, Roydel Johnson, Cedric Myton oraz Kenroy Ffyffe. Tak! Czterech facetów po 60-ce, którzy śpiewali na głosy, poruszając się genialnie po scenie, jakby ich wiek nie miał najmniejszego znaczenia. Zespół wykonał większość swoich hitów, a także kilka nowych, nieznanych mi piosenek. Biła od nich niesamowicie pozytywna energia. Nie zabrakło oczywiście najbardziej znanego kawałka Congosów: Fishermana, wykonanego na końcu koncertu:

Jako ostatni na dużej scenie występował Ras Luta. Postanowiłem obejrzeć chociaż fragment jego koncertu, bo przymierzam się do zrecenzowania jego nowej płyty. Ogólnie rzecz biorąc koncert nie najgorszy, Luta miał całkiem niezły kontakt z publiką, której zgromadził pod sceną, zwłaszcza jak na porę, o której grał (koło 3:00), całkiem pokaźną ilość. Z drugiej strony śmieszne były jego teksty "Ej moi ludzie...", które powtarzał bez przerwy chcąc nawiązać kontakt z publicznością.
Na tym skończył się dla mnie tegoroczny One Love Sound Fest, przed opuszczeniem Hali zajrzeliśmy jeszcze do sali soundsystemowej, gdzie grał Jah Free. Puszczał stare dobre rytmy podśpiewując do tego. Niestety musieliśmy już się zbierać, chociaż słyszałem, że i tak długo już nie pograł.
Podsumowując, One Love może nie jest najlepiej zorganizowanym festiwalem (ba, jest jednym z gorzej zorganizowanych), jednak gwiazdy, które zostają na niego ściągnięte w tym roku zrekompensowały z nawiązką niedogodności spowodowane niekompetencją organizatorów. Wygląda na to, że za rok też pojawię się na nim.

1 komentarz:

One Love Sound Fest 2010 pisze...

A już wkrotce edycja 2010 z gentlemanem :D