Pokazywanie postów oznaczonych etykietą relacja. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą relacja. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 12 sierpnia 2010

Wyprawa do Bułgarii, cz. 1


Piszę tę notkę siedząc w miejscowości Obzor (Обзор) w Bułgarii. Jestem tu od wczoraj. Pogoda dopisuje, słońce równo przypieka, morze jest ciepłe niczym woda w wannie. Wypada jednak napisać jak się tu dostaliśmy. Otóż dostaliśmy się tu samochodem, przeprawiając się wpierw przez całą Polskę, następnie przez Słowację, Węgry, Rumunię. Przejazd przez Rumunię zajął nam trochę czasu, mieliśmy tam dwa noclegi - jeden w Siedmiogrodzie (słynnej Transylwanii) i drugi za Bukaresztem, czyli na Wołoszczyźnie. Należy przyznać, że ten kraj jest również bardzo ciekawy i specyficzny, warto poświęcić na niego oddzielną wyprawę. Poniżej kilka zdjęć z przejazdu przez Rumunię.
Rumuńska rodzina na wozie
Cerkiew w Turdzie
Arbuzy na targowisku w Turdzie
Rumuński pies z jednego z postojów
Będąc biernym obserwatorem mogę powiedzieć, że Rumunia to kraj bezpańskich psów, krów, furmanek oraz żebrzących Cyganów. Jest w tym pewien specyficzny klimat, odczuwa się jakby coś, czego nie ma już w bardziej nowoczesnych krajach (chociaż w motelu mieliśmy na przykład WiFi, co oznacza niewątpliwie, że daleko w tyle nie są), wrażenie robią ogromne połacie dzikich gór, stare cerkwie i zamczyska, które jeszcze będę musiał kiedyś odwiedzić.
Większość kamienic jest ładnie odnowionych, niektóre jednak wciąż przypominają o minionej epoce
Czwartego dnia podróży dotarliśmy w końcu do Bułgarii, przekraczając Dunaj (wyznaczający granicę) w miejscowości Ruse.
 W Bułgarii używa się cyrylicy, jednak większość tablic i znaków jest zapisywana dodatkowo alfabetem łacińskim
W zasadzie już od przekroczenia granicy przywitała nas słoneczna i upalna bułgarska aura. Znalezienie kwatery w Obzorze nie stanowiło większego wyzwania, można powiedzieć, że kwatera sama nas znalazła. Mieszkamy teraz w klimatyzowanym apartamencie z widokiem na morze, całkiem blisko plaży.
Szymiensko
Wspomnę jeszcze może z dwa słowa o piwie. Nie miałem okazji ztestować rumuńskich browarów, za to miałem okazję spróbować kilku bułgarskich. Jednym z nich jest Szymiensko (z tego co doczytałem się na etykiecie, produkowane w Sofii). Nie jest to może szczyt sztuki browarniczej, dosyć rześkie, lekkie, według mnie w sam raz dla kogoś, kto wychodzi z morza i ma w ustach słony posmak wody morskiej. Piana i kolor niezbyt rewelacyjne, trzeba jednak przyznać, że daje radę. Co ciekawe, popularne są tutaj dwulitrowe butelki plastikowe (jak to ja mówię - familijne), które jakoś niespecjalnie moim zdaniem szkodzą dla smaku (chociaż wiadomo - nie mam porównania).
Z zagranicznych piw prym wiodą (z obserwacji parasoli i reklam knajpek) (o zgrozo!) Stella Artois, Beck's i Heineken. I to by było na tyle. W czasie, gdy pisałem tego posta już pojawiły się jakieś problemy z połączeniem, więc lepiej nie kusić losu. Dalsze wieści znad Morza Czarnego nastąpią wkrótce!

poniedziałek, 2 sierpnia 2010

Globaltica World Cultures Festival 2010

W zeszły weekend odwiedziłem Trójmiasto! Nie była to jednak jakaś tam wycieczka, ani tym bardziej wyprawa na plażę. Wybrałem się nad Zatokę Gdańską, ponieważ odbywał się tam festiwal Globaltica. Jak doczytałem się ze strony festiwalu - jego historia sięga roku 2005, na jego scenie występowali m.in Sinnead O'Connor czy Burning Spear. Nie ogranicza się tylko do występów muzycznych, ale także wystaw i warsztatów. Ja przyjechałem tylko na jeden dzień, czy może raczej popołudnie, toteż nie miałem okazji wyjść poza sferę muzyczną. Zresztą na festiwal przyciągnęła mnie jedna konkretna grupa - Ska Cubano! O pozostałych punktach festiwalu nie wiedziałem w sumie zbyt wiele, no może za wyjątkiem Psio Crew.


Do Gdyni pojechałem koleją, korzystając z oferty Przewozów Regionalnych - tzw. biletu turystycznego. Bilet taki pozwala na podróżowanie pociągami REGIO po całej Polsce od piątkowego wieczoru do poniedziałkowego poranka, a więc przez cały weekend. Wyruszyłem ok. 5 rano, po 12 (zaliczając po drodze przesiadkę w Olsztynie) dotarłem do Gdyni. Z dworca odebrał mnie mój kolega, u którego dostałem smaczny obiad i u którego wypiliśmy ze dwa piwka. Postanowiłem spróbować czegoś regionalnego, w osiedlowym sklepiku (bardzo przyzwoicie zaopatrzonym - m.in. w ukraińskie piwa takie jak Obołoń czy Lwowskie) wypatrzyłem piwo Kaper z okrętem na etykiecie.


W sumie muszę przyznać, że zasugerowałem się ceną - piwko kosztowało jakieś 4 zł, więc liczyłem na coś specjalnego. Niestety - rozczarowanie na całej linii. Dopiero w domu kolegi doczytałem się na kontretykiecie, że producentem jest Grupa Żywiec, więc takie regionalne jak z koziej dupy waltornia. Na dodatek okazało się, że jest to piwo mocne, beznadziejnie słodkie, którego jedyną zaletą była bodaj ładna bursztynowa barwa. No i w dodatko wyczuwalny smak jakiegoś wzmacniacza dopełnił czary goryczy. Nie polecam.


Żeby nie było, że byłem nad morzem, a morza nie widziałem, udaliśmy się po drodze na plażę. Pogoda jednak nie była plażowa, co chyba widać na zdjęciu.


Następnie skierowaliśmy się komunikacją miejską (trolejbus to świetny wynalazek - jadąc wydaje odgłosy niczym pracująca pralka). Zakupiwszy w pobliskim EMPIKu bilety wstępu na festiwal (18 zł sztuka), wyruszyliśmy do parku Kolibki, gdzie stała festiwalowa scena.


Warto wrócić tutaj do tematu pogody. Otóż cały dzień praktycznie jak nie padało, to zbierało się na burzę. Tak samo także było wieczorem na terenie festiwalu. Na szczęście nie było ciągłych i intensywnych opadów. Nie przeszkadzały one publiczności w odbiorze.


Psio Crew dali bardzo przyzwoity koncert. Trzeba przyznać, że podoba  mi się ich połączenie muzyki góralskiej z innymi gatunkami muzycznymi.


Jako druga wystąpiła grupa Troitsa z Białorusi. Jak nietrudno się domyślić - składała się z trzech muzyków: perkusisty, gitarzysty oraz wokalisty, który akompaniował dodatkowo różnymi instrumentami ludowymi.
Fajnie panowie grali, piękne dźwięki. Niestety dla kogoś, kto od 4:00 był na nogach (czyli mnie),  spokojna muzyka niemal usypiała, toteż kręciłem się to tu, to tam, próbując się jakoś przebudzić.
Następną artystkę - Mercedes Peón - przesiedzieliśmy  na ławce piwkując i zbierając siły przed gwiazdą wieczoru. Warto tu zaznaczyć, że festiwalowym piwem były Złote Lwy, całkiem przyzwoity produkt browaru Amber. Bardzo przypadło mi do gustu takie rozwiązanie.
Jedynym drobnym mankamentem festiwalu była, moim zdaniem, lekko niewystarczająca ilość TOI TOIów. Czasem trzeba było do kibla czekać dość długo.
Koncert Ska Cubano był wybuchową mieszanką kubańskiego i jamajskiego temperamentu. Grupa wykonała serię swoich sztandarowych numerów, będących mieszaniną ska i brzmień prosto z Kuby. Nie brakowało żywiołowej interakcji z publicznością i wielu instrumentalnych solówek. Doskonały przysmak na zakończenie festiwalowego dnia!
Pokuszę się teraz na podsumowanie. Wypad na festiwal uważam za jak najbardziej udany! Nie tylko odwiedziłem Gdynię, której nie widziałem chyba od czasów podstawówkowych, a także posłuchałem wielu bardzo ciekawych zespołów i wykonawców. Polecam gorąco to wydarzenie kulturalne!

niedziela, 15 listopada 2009

Row, fisherman, row...

Minęła kolejna, szósta edycja One Love Sound Fest. Muszę przyznać, że jestem bardzo zadowolony, wręcz szczęśliwy, że mogłem uczestniczyć w tym wydarzeniu muzycznym. Wybawiłem się za wszystkie czasy w rytmach muzyki, którą kocham, ponadto spotkałem się z kilkoma znajomymi i ogólnie miło spędziłem ten czas.
Zanim jednak zacznę zachwalać zespoły, które stały na całkiem przyzwoitym poziomie, polecą gromy na organizatorów, czyli Planetę Młodych. Przede wszystkim poziom cen piwa i wszelkich innych napojów w środku był skandalicznie wysoki! 6 zł za małą buteleczkę wody to jakiś skandal! 9 zł kosztował LECH w puszce, 8 zł lany (czyli wodny roztwór piwa). Na dodatek połowę stanowisk na korytarzu zajmowała firma propagująca palenie papierosów (z "freedom" w nazwie, szczyt hipokryzji). Na zewnątrz nie można było w czasie trwania festu wyjść, więc każdy kto czuł potrzebę jedzenia czy picia był skazany na narzucone absurdalne ceny. Mimo wszystko w porównaniu do poprzednich lat jest coraz lepiej, wreszcie występy trzymały się mniej więcej line-upu, koncerty zapowiadała kompetentna osoba (Silverdread z Love Sen-C Music), no i przede wszystkim wszyscy artyści wystąpili (pierwszy raz od 3 lat!)!
Poniżej opiszę jakie wrażenie zrobli na mnie poszczególni wykonawcy.

NDK - nie trawię tego zespołu, zresztą nigdy nie trawiłem i nie rozumiem szału jaki wywołują oraz tłumów, które przyciągają pod scenę. Owszem, są bardzo energiczni, nie można też powiedzieć że nie umieją chłopaki śpiewać, jednak moim skromnym zdaniem (a z pewnością nie jestem z nim odosobniony) ich teksty są bardzo słabe, o niczym, nie wspomnę już że od wielu lat w kółko śpiewają to samo. Dlatego też popatrzyłem sobie na fragment koncertu z trybun, patrząc na las rąk machających w rytm muzyki tej grupy, taki hiphopowy koncert w rytmach Jamajki...
Nie chciało mi się dłużej słuchać tej ekipy toteż zawinąłem się na scenę soundsystemową, gdzie akurat grał Junior Stress. Prezentował z początku kilka starych, klasycznych numerów, potem zaś sam złapał za mikrofon i zaczął śpiewać.
Niezbyt podobało mi się na sound systemach, bo było jakoś tak duszno, gorąco, tłoczno. Poszedłem rozejrzeć się za znajomymi, w tym czasie na scenie montowało się już United Flavour. Bardzo polubiłem tę grupę od czasu jak widziałem ich na Reggaelandzie w Płocku. Grają bardzo fajną, energiczną muzykę reggae z domieszkami akcentów latynoskich, na dodatek Carmen, ich wokalistka, śpiewa często w swoim ojczystym języku - hiszpańskim, co brzmi świetnie. Niestety, tym razem zespół nie zrobił na mnie tak dobrego wrażenia jak w lipcu na nadwiślańskiej plaży.
Po występie międzynarodowej grupy z Pragi przyszedł czas na grupę z USA - Groundation. Jest to jeden z tych zespołów, na które szczególnie wyczekiwałem i na które najbardziej liczyłem. Nie zawiodłem się! Amerykanie pokazali pełną klasę, zagrali bardzo rootsowo, z elementami dubu czy nawet jazzu, nie zabrakło instrumentalnych popisów solówkowych, poza tym głos Harrisona Stafforda, wokalisty zespołu, sam w sobie moim zdaniem jest fenomenalny.



Następnym artystą, który zaprezentował się na scenie był Dellé, członek zespołu Seeed. Wykonawca ten zrobił na swoim koncercie prawdziwe show! Przede wszystkim rzucało się w oczy, że wszyscy muzycy i sam wokalista zostali ubrani w tym samym, eleganckim, aczkolwiek nie sztywnym stylu. Sekcja dęta, składająca się z puzonisty i puzonistki nadawała nie tylko świetne brzmienie wykonywanym utworom, ale także wprowadzała elementy choreograficzne. Takie elementy sprzyjały loversowo-dancehallowym kawałkom tego artysty i ogólnie oceniam ten koncert jako bardzo dobry.
Gdy Dellé zszedł ze sceny, przyszła pora na gwóźdź programu - legendarną grupę The Congos z Jamajki. Na nich czekałem najbardziej i od pierwszego dźwięku wiedziałem, że będzie to niesamowite przeżycie. Na początku zagrali intro, taki krótki mix riddimów zespołu, pozwoliło to rozbujać publikę. Następnie wkroczyli czterej wokaliści grupy: Watty Burnett, Roydel Johnson, Cedric Myton oraz Kenroy Ffyffe. Tak! Czterech facetów po 60-ce, którzy śpiewali na głosy, poruszając się genialnie po scenie, jakby ich wiek nie miał najmniejszego znaczenia. Zespół wykonał większość swoich hitów, a także kilka nowych, nieznanych mi piosenek. Biła od nich niesamowicie pozytywna energia. Nie zabrakło oczywiście najbardziej znanego kawałka Congosów: Fishermana, wykonanego na końcu koncertu:

Jako ostatni na dużej scenie występował Ras Luta. Postanowiłem obejrzeć chociaż fragment jego koncertu, bo przymierzam się do zrecenzowania jego nowej płyty. Ogólnie rzecz biorąc koncert nie najgorszy, Luta miał całkiem niezły kontakt z publiką, której zgromadził pod sceną, zwłaszcza jak na porę, o której grał (koło 3:00), całkiem pokaźną ilość. Z drugiej strony śmieszne były jego teksty "Ej moi ludzie...", które powtarzał bez przerwy chcąc nawiązać kontakt z publicznością.
Na tym skończył się dla mnie tegoroczny One Love Sound Fest, przed opuszczeniem Hali zajrzeliśmy jeszcze do sali soundsystemowej, gdzie grał Jah Free. Puszczał stare dobre rytmy podśpiewując do tego. Niestety musieliśmy już się zbierać, chociaż słyszałem, że i tak długo już nie pograł.
Podsumowując, One Love może nie jest najlepiej zorganizowanym festiwalem (ba, jest jednym z gorzej zorganizowanych), jednak gwiazdy, które zostają na niego ściągnięte w tym roku zrekompensowały z nawiązką niedogodności spowodowane niekompetencją organizatorów. Wygląda na to, że za rok też pojawię się na nim.